5 lip 2020

Skarb Inków w Polsce. Niedzica i Tropsztyn.


Tekst lektora z opowieści znajdującej się na YouTube. Link powyżej.



Czy wiecie, że na terenie Polski została ukryta część legendarnego skarbu Inków? Złoto, a może też złote dzieła sztuki? Dodatkowo gdzieś w Polsce żyje jedyny następca tronu w Państwie Inków (gdyby ktoś obecnie chciał takie państwo odbudować).
Skarb został ukryty w XVIII w. w rejonie Dunajca i jak to czasem ze skarbami bywa, podobno został dodatkowo obłożony klątwą, szykującą marny koniec każdemu, kto będzie próbował go odnaleźć. Skarb ten stanowił część depozytu przeznaczonego na przywrócenie Państwa Inków i tylko szczególne, wybrane osoby, które go na przywrócenie tego państwa przeznaczą, mają prawo go wydobyć. Pytanie tylko, czy skarb nadal pozostaje gdzieś pomiędzy Niedzicą, a Tropsztynem, czy już go ktoś zdążył odszukać i zabrać. Szuka go bowiem mnóstwo osób i to od wieków.

Historia ta należy do opowieści mojego dzieciństwa. Dodatkowo udało mi się ostatnio kupić ciekawą książkę na temat inkaskiej arystokracji na polskich ziemiach oraz powiązania tejże z Andrzejem Beneszem - polskim działaczem politycznym i społecznym z XX w. Mam na myśli książkę Aleksandra Rowińskiego "Przeklęte Łzy Słońca". Pozycja ta jest obwarowana tak restrykcyjnym prawem autorskim, że nie odważę się jej Wam zaprezentować. Musicie więc uwierzyć mi na słowo, albo sami sprawdzić, że w tej książce jest mnóstwo zdjęć dokumentów, które potwierdzają opisywaną historię. Są tam też zdjęcia z rodzinnego albumu Benesza, ukazujące wydobycie inkaskiego kipu na zamku Dunajec w Niedzicy. Było ono ukryte przy bramie na tzw. Górnym Zamku, pod kamiennym progiem u szczytu schodów.

Skąd Andrzej Benesz wiedział, gdzie znajduje się inkaskie kipu z XVIII w.?
Otóż stąd, że był on jedynym następcą tronu w Państwie Inków. Oczywiście gdyby ktoś chciał je współcześnie odbudować. Obecnie tym następcą tronu Inków jest syn Andrzeja Benesza, który pewnie gdzieś tam sobie w Polsce żyje.
Szczegółowej genealogii Beneszów, prowadzącej aż do władcy Inków nie będę wywodzić, bo jest łatwo dostępna w Internecie, choćby w Wikipedii. Nakreślę ją tylko ogólnie.
Po podboju Państwa Inków przez Hiszpanów cały czas trwała podziemna walka wyzwoleńcza. W XVIII w. zaangażował się w nią awanturnik i podróżnik Sebastian Berzeviczy, pochodzący z rodziny, która swego czasu miała dobra w Niedzicy. W lokalnym kościele, nad ołtarzem nadal widnieje jej herb. W Peru Sebastian Berzeviczy ożenił się z inkaską arystokratką, z którą miał córkę, której nadali piękne imię Umina. Gdy Umina dorosła, wyszła za mąż za Inkę z królewskiej rodziny. Czasy były burzliwe. W międzyczasie wybuchło, a potem zostało krwawo stłumione powstanie Tupaka Amaru II. Po egzekucji Inki następcą tronu Inków został Antonio - syn Uminy i bratanka Tupaka Amaru II. Peruwiańska rodzina Sebastiana znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, chociaż w tym czasie w Peru jej nie było. Jeszcze przed powstaniem wszyscy wyjechali, razem z grupą inkaskiej arystokracji. Dotarli do Wenecji, gdzie łatwo było zniknąć w tłumie, ponieważ w tym tłocznym porcie kręcili się ludzie z całego świata. Wygodnie też można było załatwiać wszelakie interesy, np. zakup broni, co idealnie odpowiadało peruwiańskiej grupie. Bowiem jej celem było organizowanie broni, a także sojuszników dla powstania Inków. Przygotowywali też nie rzucające się w oczy miejsca - schronienia w Europie, które można było wykorzystać przy problemach. Oczywiście wyjechali ze złotem, które umożliwiało im załatwianie powierzonych przez Tupaka Amaru II zadań oraz życie w Europie. Poza tą walutą, nazwę to "operacyjną", wieźli ze sobą również złoto w celu ukrycia go, aby było depozytem służącym do odbudowy Państwa Inków.

Od XVI w. w Peru trwał bezwzględny rabunek złota przez Hiszpanów, którzy również wspaniałe dzieła sztuki przetapiali na wygodne sztabki. Do Peru płynęła nieprzerwana rzeka owładniętych manią złota rzezimieszków, również z utytułowanych rodzin. Król Hiszpanii, jak to często z królami bywało, też nieustannie potrzebował więcej, więcej i więcej złota. Po wybuchu powstania Tupaca Amaru II do tej żądzy skarbów doszło tropienie i zabijanie Inków z królewskiej rodziny, aby nie pozostał nikt uprawniony tradycją do przejęcia władzy w Peru. W związku z tym rzesze szpiegów, morderców i skrytobójców przeczesywały tamtejsze tereny, a także wiele rejonów Europy. Jednym z miejsc, pełnym czujnych i bystrych szpiegów była, niestety, Wenecja. I wytropili Sebastiana Berzeviczego wraz z Inkami. Mąż Uminy ginie zasztyletowany. W tym momencie reszta grupy podejmuje szybką decyzję i błyskawicznie przenosi się wraz ze złotem do zamku Dunajec w Niedzicy. Miejsce to było już wcześniej przygotowane jako zapasowa lokalizacja na uboczu, wręcz na krańcu świata. Jednak dobrze wyszkoleni szpiedzy jak już raz ich znaleźli, to nie pozwolili im zniknąć bez śladu. Dotarli też do Niedzicy. Udało im się wniknąć do dobrze strzeżonego zamku. Tu zasztyletowali Uminę. Jej syna, Antonia, nie udało im się zabić. Ani też odnaleźć skarbu, który został ukryty gdzieś między Niedzicą a Tropsztynem. Zresztą tak, jak złoto w Niedzicy, zniknęły ogromne skarby Inków w Peru. Wszystko jakby czarodziej dotknął różdżką i rozpłynęło się w powietrzu. Ani tajne służby, ani tortury nie doprowadziły Hiszpanów do inkaskich skarbów. To że są, wiedziano. Widział je Pizarro i przybyli z nim ludzie. Udało im się złupić tylko ciut, reszta zniknęła. Inkowie ukryli ją skutecznie jako depozyt dla odbudowania Państwa Inków. Mówiło się i mówi nadal, że aby utrudnić niepowołanym dobranie się do skarbów, inkascy kapłani obłożyli je klątwą. Marnie skończyć miał każdy poszukiwacz, nie powołany do wydobycia skarbów lub może ten, kto będzie chciał przeznaczyć depozyt na inny cel, niż odbudowa Państwa Inków w Peru. Wszystko wskazuje na to, że skarbów nie odnaleziono do tej pory. W każdym razie nikt o tym nie słyszał dokładnie tak samo, jak nikt nie słyszał o powojennym losie wielu polskich dzieł sztuki zrabowanych przez hitlerowców.

Po zamordowaniu Uminy na zamku w Niedzicy podjęte zostały ważne decyzje. Wtedy emigranci już wiedzieli, że powstanie w Peru upadło, ale walka trwa nadal. Swoim inkaskim przyjaciołom Sebastian Berzeviczy zorganizował ustronne miejsca pobytu. Tym razem udało im się zniknąć bez śladu. Zapewne część Inków została na polskich ziemiach i obecnie niektórzy z nas mają wśród przodków inkaskich arystokratów, zaangażowanych w XVIII w. w walkę o wyzwolenie swojego narodu.
Antonio też został uratowany. Zachował się dokument, tzw. Testament Inków, z którego wynika, że Antonio, syn Uminy, w celu ukrycia został oddany do adopcji w niezbyt bogatej, zwyczajnie żyjącej, wielodzietnej rodzinie w Krumlowie na Morawach. Ten wybór pozwalał skuteczniej zatrzeć ślady. Od tej chwili chłopiec otrzymał nazwisko Benesz. W odpowiednim, spokojniejszym czasie mieli po niego przybyć wysłannicy z powstającego Państwa Inków w Peru. No cóż, po Antonia, który teraz nazywał się Antoninem, nikt nie przybył, tak samo jak nie powstało Państwo Inków w Peru. Chłopiec dorósł, ożenił się i żył sobie. O Testamencie Inków i swoim pochodzeniu dowiedział się, gdy osiągnął pełnoletność, co od tego czasu stanowiło tradycję w rodzinie Beneszów. Otrzymał też zalakowaną kopertę z potwierdzającymi całą sytuację dokumentami. Do koperty miał nie zaglądać. Można ją było otworzyć dopiero po przybyciu delegacji z powstającego Państwa Inków.
Dodam tutaj, że wiekowy Sebastian Berzeviczy również skutecznie zniknął z oczu hiszpańskich służb specjalnych, oddając się pod opiekę krakowskich augustianów, gdzie spędził resztę życia.
Dodam również, że augustianie cały czas przewijają się w dawnych listach i dokumentach jako Ci, którzy pomagali Inkom.

Przemijały kolejne pokolenia, wybuchła i zakończyła się II wojna światowa i na scenę wkracza Andrzej Benesz. Tak, jak wszyscy jego poprzednicy, gdy doszedł do pełnoletności, usłyszał historię o swoich przodkach i  otrzymał zalakowaną kopertę. Przy czym została ona umieszczona na przechowanie w klasztorze augustianów razem z innymi rodzinnymi dokumentami. W 1928 r. dokumenty zostały przeniesione do kościoła Św. Krzyża w Krakowie, ponieważ ówczesny proboszcz był rodzinnym krewnym. W tym to kościele Testament Inków przetrwał II wojnę światową.

Pewnego dnia, już po wojnie, w kancelarii przy kościele Św. Krzyża zjawia się Andrzej Benesz i prosi o wydanie starego testamentu. Z kieszeni wyjmuje upoważnienie. Proboszcz, ksiądz Mytkowicz wydaje testament i na prośbę Benesza od razu tłumaczy go z łaciny na polski, po czym przekład uwierzytelnia pieczęcią parafii.
Andrzej Benesz, w przeciwieństwie do jego poprzedników, zainteresował się treścią starych dokumentów, które teraz miał u siebie. Jednym ze skutków tego zainteresowania była wycieczka, do Niedzicy. Nie chwaląc się szczegółami, zorganizował przyjacielsko - rodzinny wyjazd do Zamku Dunajec. Wycieczka odbyła się 30 lipca 1946 r., zostały po niej zdjęcia w rodzinnym albumie. Wyjazd udał się świetnie, przy czym nikt, poza Beneszem, nie przywiązał uwagi do rzeczy, dla której ów wyjazd został zorganizowany  Wycieczce towarzyszyli żołnierze. Po przyjeździe na dziedziniec zamku, Benesz odnalazł bramę i poprosił żołnierza o podważenie i podniesienie kamiennego progu - tego właśnie. Spod niego wydobył metalową tubę, która, jak się okazało, zawierała stare kipu. I tylko tyle. Nic więcej, żadnych skarbów. Albo aż tyle, bo kto by się spodziewał inkaskiego kipu pod progiem bramy na górnym zamku w Niedzicy? Z akcji zostało sporządzone sprawozdanie, które podpisali wszyscy uczestnicy wydarzenia.

Benesz został posiadaczem kipu, do którego były przyczepione 3 blaszki, z napisami na każdej z nich: Vigo, Titicaca, Niedzica (lub Dunajec) - odnaleziony po latach świadek dokładnie nie pamiętał, która z tych dwóch wersji była. Wszystko wskazuje na to, że na kipu zapisane zostały informacje o miejscu ukrycia skarbów. "Wszystko wskazuje", ponieważ Andrzej Benesz nie wtajemniczał nikogo w szczegóły tych spraw. Problem w tym, że nikt nie potrafił, ani nie potrafi odczytać węzełkowego pisma Inków. Tymczasem sprawy rozwijają się dynamicznie: Benesz stara się znaleźć kogoś, kto potrafi odczytać kipu, a w międzyczasie szykuje wyprawę do Ameryki Pd. Kręci się też w ruinach zamku Tropsztyn, zaglądając w każdą dziurę. Podejmuje starania w celu kupna zamku, co w tamtych czasach było dużo trudniejsze niż teraz. W końcu staje się właścicielem ruin.
I nagle traaach! Benesz ginie w dziwnym wypadku samochodowym. Jechał do Konina, z kierowcą i jakimś majorem. Benesz powinien siedzieć z tyłu, jak wszyscy prominenci, lecz siedział obok kierowcy. Zawsze tak siadał. No więc jechali. Na poboczu stał TIR z przyczepą. Gdy kierowca wymijał TIR-a, z przeciwka pojawił się samochód. Jechał szybko. Auto z Beneszem wpakowało się między TIR-a i przyczepę. Benesz zginął. Kierowcy nic się nie stało, major natomiast, szybko zniknął wszystkim z oczu. Sekretarka Benesza, która uważa, że wypadek nie był przypadkowy dodaje, że na godzinę przed wyjazdem zmieniono Beneszowi samochód i przysłano nowego kierowcę.

Co się stało? Pospekulujmy, nawet, może, koloryzując.
Być może Benesza zlikwidowali przeciwnicy polityczni. Być może była to konkurencja do bardzo cennego skarbu sprzed wieków, bo przecież byli tacy, którzy szukali go od XVI w. A być może strażnicy skarbu, bo wydaje się, że Benesz nie zamierzał go przekazać na odbudowę Państwa Inków w Peru, po czym zasiąść na tronie tego państwa. Jest jeszcze klątwa, zakazująca zaglądania do Testamentu Inków i szykująca marny los każdemu, kto będzie chciał odnaleźć skarby bez planu odbudowy za nie Państwa Inków. Ale przecież Andrzej Benesz był prawomocnym następcą tronu Inków... W każdym razie miał syna, który otrzymał dziedzictwo po ojcu. Choć może na skutek otwarcia koperty z testamentem wszystko się zawaliło. Hmmmm... Sami oceńcie, co uważacie za najbardziej prawdopodobne.

Razem ze śmiercią Benesza zaginęło jego kipu. Osoby związane bliżej z Andrzejem Beneszem mówiły, że wysłał je do jakiegoś dalekiego kraju, do specjalisty, aby odczytał pismo węzełkowe. Dokąd - nikt nie wiedział. A może ktoś je po prostu ukradł i nadal biedzi się, jak odczytać zakodowane w nim miejsca ukrycia skarbów. Ruiny zamku Tropsztyn, natomiast, spadkobiercy sprzedali. Kupił je Andrzej Witkowicz, odnoszący sukcesy biznesmen. Postanowił zamek odbudować, a właściwie, biorąc pod uwagę jego stan, postawić na nowo jako rekonstrukcję. Pomiędzy innymi przygotowawczymi pracami biznesmen zatrudnił dyplomowanego radiestetę, aby określił rozkład pustek w skałach pod planowaną budowlą. Zamek to ogromny ciężar i dobrze znać takie rzeczy, aby potem nie okazało się, że budowla dosłownie zapadnie się pod ziemię. Radiesteta określił bieg korytarzy, przejść i sal. Powiedział, że podziemia ciągną się do Tropia i Czchowa. Kolejny radiesteta potwierdził te informacje. Witkowicza skarby nie interesowały, za to, aby zlikwidować pustki i wzmocnić teren, na którym miała stanąć rekonstrukcja, wlał w podziemia tony betonu. I tak oto tajemnicze podziemia zostały zaczopowane na amen. Tajemnicze, bo trudno dokładnie orzec, po co zostały zbudowane. Wiadomo, że nie były piwnicami, lochami czy arsenałami, tak jak w innych zamkach. Chociaż część podziemi została zrekonstruowana, to kluczowe przejścia przestały istnieć. Chyba, że zleceniodawca zostawił jakąś tajną furtkę, do której się nie przyznaje.
Zamek w Niedzicy i Tropsztyn można zwiedzać, a na zamki sezon jest cały rok. Co do mnie, to pojechałam do Tropsztyna, aby zrobić trochę zdjęć... i... zdjęć zamku z bliska w tej opowieści nie będzie. Za bramą z informacją o zarazie wzrok pada na owiniętego czarną folią rycerza. Natychmiastowe skojarzenie z mumią lub postacią z obrazów Beksińskiego. Zamiast zdjęcia zamku z bliska mam klimat pasujący do tej opowieści.
 I wiecie co, wprawdzie lubię zabawić się w detektywa historycznego, lecz wejścia do podziemi nie zamierzam szukać, bo, jak zauważył Hamlet w dziele Williama Shakespeare o tym samym tytule:
"Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie,
  Niż się ich śniło waszym filozofom."
Nie mam ochoty stanąć oko w oko z klątwą i akurat w ten sposób szukać guza.

Poza rejonem Niedzicy i Tropsztyna jest w Polsce jeszcze jedna lokalizacja, w którym znalazły się skarby z zaskakującego miejsca i czasu. W czasie zawieruchy II wojny światowej część skarbu Priama znalezionego w Troi przez Schliemanna została ukryta w jakimś zamku pod Wrocławiem. W jakim - nie wiadomo. Jaki był dalszy tych skarbów - też jest zagadką. Chyba, że ktoś z Was wie. W takim wypadku napiszcie w komentarzu. W każdym razie, jeśli ktoś mieszka na Dolnym Śląsku, polecam spojrzenie nowym okiem na stare, zakurzone, popękane lub zaśniedziałe rzeczy na strychu rodzinnego lub babcinego domu. W końcu nie wiadomo, czy gdzieś w okolicy te skarby nie zostały rozproszone, tak, jak np. w Lubuszu w Niemczech. Przy czym tam część skarbów z Troi została odzyskana. Uczeni poprosili okoliczne dzieci, aby przyniosły im z domu stare, niepotrzebne skorupy. Zaproponowali transakcję: niechciana, stara ceramika za cukierki. Dzieci były zachwycone, ale czy na pewno zrobiły dobry interes? Ceramika ta była tak nieatrakcyjna dla miejscowych, że w przeddzień ślubów te stare garnki tłuczono na progu panny młodej. Oczywiście nie przyszło im do głowy, że w tamtej okolicy mogą "walać się" bez opieki cenne zabytki z dalekiej, pradziejowej Troi. A Wam przyszłoby do głowy, że pies waszej babci lub wujka je z wazy Priama?

Podstawowym źródłem dla tej opowieści jest książka Aleksandra Rowińskiego "Przeklęte Łzy Słońca" oraz "Bogowie, groby i uczeni" C.W. Cerama.